skaczę na konia, lecę w pole, na sąsiedzkie posiadłości, w nadziei, że przecie znajdę jakąś zaczepkę, jakąś choć niewielką kłótnię, potrzebną zbolałemu sercu i ręce zastałej; lecz nic, nic, mój drogi, jakby przekleństwo ciążyło nade mną!... Czy to, że wzbudzam szacunek, czy postrach sieję, co prawdopodobniejsze, dość że pozwalają deptać lucernę psom moim, jeździć po brzuchu całemu światu; a ja po takiej wycieczce wracam smutniejszy, bardziej zniechęcony i tyle tylko korzyści. Powiedz mi, przynajmniej, czy łatwiej o awanturę w Paryżu, niż tutaj na wsi?...
— O! jeżeli o to chodzi, to raj, mówię ci, niema edyktów, niema straży kardynalskiej, ani Jussac‘ów, ani żadnych innych szermierzy, ani ograniczeń. O, mój Boże! gdzie chcesz... pod latarnią, w oberży, wszędzie bić się możesz; zabiłeś, zmykasz i po wszystkiem, nikt cię nie poszukuje, nikt nie śledzi. Pan Gwizjusz zamordował pana de Coligny na środku placu królewskiego i nic mu za to.
— Ależ to rozkoszne życie! — zawołal Porthos.
— W dodatku, rychło mieć będziemy wojnę porządną, z armatami, z pożarami; nie bój się, będzie rozmaitość, nie znudzimy się wcale...
— Kiedy tak, decyduję się...
— Mam więc twoje słowo?...
— Tak, już powiedziałem. Będę bił i mordował dla Mazariniego... Ale...
— Ale co?
— Musi mnie zrobić baronem.
— O, dla Boga! — rzekł d‘Artagnan — to naprzód postanowione; mówiłem i powtarzam, że odpowiadam głową za twoje baronostwo.
Po tej obietnicy, Porthos, wierzący święcie słowu przyjaciela, powrócił z nim do zamku.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/124
Ta strona została przepisana.