Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— Rozumie się, jaśnie panie. Tak mi się przynajmniej zdaje.
— Upewnisz się o tem jutro i każesz go oczyścić, jeżeli zajdzie tego potrzeba. Który z wierzchowców moich jest najlżejszy w nogach?
— Wulkan.
— A najwytrwalszy?
— Bayard.
— A ty, którego konia najlepiej lubisz?
— Rustoda, jaśnie panie; to dobra szkapa, z którą najłatwiej mi poradzić sobie.
— Mocna, nieprawdaż?
— Normandczyk, skrzyżowany z Meklemburgiem, dzień i noc nie ustanie.
— Tego nam potrzeba. Każesz podpaść te trzy konie, oczyścisz lub każesz oczyścić broń moją; do tego, dla ciebie pistolety i nóż myśliwski.
— Czy w podróż się wybieramy, jaśnie panie?... — odezwał się zaniepokojnoy Mousqueton.
D‘Artagnan, który przebierał zlekka palcami po stole, zabębnił teraz marsza.
— Coś lepszego, Moustonie!... — odparł Porthos.
— Na wyprawę; panie?... — wybąkał intendent, którego rumieńce sinieć poczęły.
— Powracamy do służby, Moustonie!!... — odrzekł Porthos, usiłując nadać wąsom swoim wygląd marsowy, który utraciły zupełnie.
Zaledwie wymówione zostały te słowa, gdy Mousquetona ogarnęła drżączka, od której mu się zatrzęsły pucołowate i zbladłe, jak marmur, policzki; spojrzał na d‘Artagnana z wyrazem niewysłowienie tkliwego wyrzutu, którego tenże bez rozczulenia znieść nie był w stanie; następnie, chwiejąc się na nogach, rzekł głosem zdławionym:
— Do służby! do służby w szeregach królewskich?
— Tak i nie. Powtórzymy dawne wyprawy, poszukiwanie wszelkich awantur, powrócimy nareszcie do życia, jak niegdyś.
Ostatnie to słowo piorunem spadło na Mousquetona. Właśnie owo przerażające niegdyś czyniło tak słodkiem to dzisiaj.
— O! mój Boże! co ja słyszę?... — zawołał Mousque-