Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/190

Ta strona została przepisana.

— Zdaje mi się, kochany La Ramée, że pojutrze jest święto jakieś?
— Tak, książę, Zielone Świątki.
— Czy zechciałbyś mi udzielić pojutrze pierwszej lekcji?
— Czegóż to?
— Obżarstwa.
— Najchętniej, mości książę.
— Lecz będziemy we dwóch jedynie, nie lubię świadków. Odeślemy straż całą na obiad do kuchni pana de Chavigny, a tutaj sprawimy sobie ucztę, którą sam zadysponujesz.
— Hm! hm!... — mruknął la Ramée.
Trudno się było oprzeć podobnej propozycji, a choć kardynał różnie myślał o swoim podwładnym, stary to był wróbel, nie dał się łapać na plewę i znał wybiegi i zasadzki więźniów...
Powiadano, że pan de Beaufort obmyślił czterdzieści sposobów ucieczki z więzienia... Kto wie, może i tu była zasadzka?
Rozmyślał przez chwilę i przyszedł do wniosku, że może śmiało obstalować jedzenie i wino, przecież ani proch ani trucizna nie wejdzie do więzienia razem z kolacją. Może książę ma zamiar upoić go? — śmiech go porwał na samą myśl, tak pewien był swej głowy... w dodatku on to wszystko urządzi i zabezpieczy się doskonale...
Książę śledził niespokojnie myśli towarzysza, malujące się wyraźnie na jego fizjognomji; nakoniec twarz godnego policjanta rozpogodziła się zupełnie.
— No cóż, zgadzasz się?... — zapytał książę.
— Tak, Wasza wysokość, lecz pod warunkiem...
— Pod jakim?
— Grimaud będzie nam usługiwał.
Tego właśnie pragnął książę. Jednak znalazł tyle mocy nad sobą, że skrzywił się okrutnie.
— Niech djabli porwą twego Grimauda, popsuje mi całą uciechę.
— Rozkażę mu stać poza Waszą ksążęcą mością, a ponieważ milczący jest, jak ryba, ani go książę będzie widział, ani słyszał... może księciu zdawać się, że go niema wcale, że o sto mil się znajduje.