tagnanie, nie obiecuję ci nic, ale, jeśli go przyprowadzisz żywego lub umarłego, możesz prosić, o co zechcesz!!
— Na koń! Porthosie — rzekł d‘Artagnan, biorąc przyjaciela za rękę.
— Oto jestem!... — odpowiedział Porthos ze wspaniałą miną.
Wyszli spiesznie przez główne schody, zabierając za sobą gwardzistów, których napotykali po drodze, i wołając:
— Na koń!... na koń!...
Tak zebrało się z tysiąc ludzi. D‘Artagnan i Porthos wskoczyli, pierwszy na Wulkana, drugi na Bayarda; Mousqueton dosiadł Febusa.
— Z mami!... — zawołał d‘Artagnan.
— W drogę!... — wyrzekł Porthos.
I zapuścili ostrogi w boki szlachetnych biegunów, które popędziły przez ulicę Ś-go Honorjusza, jakby huragan...
— I cóż, panie baranie, przyrzekłem ci trochę ruchu, widzisz, że dotrzymuję słowa.
— Tak, mój kapitanie — odpowiedział Porthos.
Obrócili się; Mosqueton, bardziej spotniały od swego konia, trzymał się w przyzwoitej odległości. Za Mousquetonem galopowało dziesięciu gwardzistów. Mieszczanie zdumieni wychodzili przede drzwi, a psy rozochocone biegły za jeźdźcami, szczekając. Na rogu cmentarza Ś-go Jana d‘Artagnan przewrócił pakiegoś- człowieka, ale był to zbyt drobny wypadek, ażeby zatrzymać ludzi, którym tak się śpieszyło. Oddział galopujący podążał dalej, jak gdyby konie dostały skrzydeł.
Niestety!... niema zbyt drobnych wypadków na tym świecie, a zobaczymy, że ten o mało co nie zgubił monarchji.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/253
Ta strona została przepisana.