Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/256

Ta strona została przepisana.

Lecz nie wszystkie konie mogły tak nadążyć, kilka nie zdołało wytrzymać szalonego biegu, trzy stanęły po godzinie jazdy, jeden padł.
— Bylebyśmy tylko przybyli we dwóch — rizekł d‘Artagnan — to wystarczy, ponieważ ich jest tylko czterech.
— To prawda — rzekł Porthos.
I zapuścił ostrogi w brzuch konia. W niespełna dwie godziny konie przebyły już ośm mil, nie zatrzymując się wcale; nogi im zaczęły drżeć, a piana, którą wyrzucały, walała kaftany jeźdźców, gdy pot przesiąkał przez dolne ubranie.
— Odpocznijmy chwilę, niech te nieszczęśliwie zwierzęta wytchną — odezwał się Porthos.
— Zabijmy je, przeciwnie, zabijmy!... — rzekł d‘Artagnan — a dogońmy. Widzę tę ślady świeże, przejeżdżali tędy najwyżej przed kwadransem.
Rzeczywiście gościniec był skopany kopytami końskiemi. Widać to było przy ostatnich blaskach dnia. Znów pojechali, ale półtorej mili dalej powalił się koń Mousquetona.
— Dobryś!... — odezwał się Porthos — Febus wyciągnął kopyta.
— Kardynał zapłaci ci za niego tysiąc pistolów.
— O!... — odparł Porthos — ja o to nie stoję.
— Dalej więc, dalej! galopem!
— Tak, jeżeli to podobna.
W istocie koń d‘Artagnana odmówił posłuszeństwa, nie oddychał już wcale i po chwili padł.
— O! do djabła!... — zawołał Porthos — już po Wulkanie!
— Kroćset piorunów!... — krzyknął d‘Artagnan, chwytając się za włosy pełną garścią, — więc trzeba się zatrzymać! daj mi swego konia, Porthosie.
— A! i ja padam — odrzekł Porthos — a raczej to Bayard się przewraca.
W tejże chwili dało się słyszeć rżenie.
— Cicho!... — wyrzekł d‘Artagnan.
— Co?
— Słyszę konia.
— Może który z oddziału nas dogania.
— Nie — odpowiedział d‘Artagnan — to przed nami.
— A to co innego — podchwycił Porthos i jął nasłu-