chiwać, wyciągając uszy w stronę, wskazaną przez d‘Artagnana.
— Proszę pana... — odezwał się Mousqueton, który, porzuciwszy konia na gościńcu, dopadł swego pana pieszo — pański Febus nie mógł wytrzymać i...
— Cicho bądź!... — wyrzekł Porthos.
Rzeczywiście, w tej chwili usłyszano drugie rżenie konia, przyniesione przez wiatr.
— To o pięćset kroków przed nami... — zauważył d‘Artagnan.
— Tak, panie — odezwał się Mousqueton — a o pięćset kroków przed nami znajduje się domek myśliwski...
— Mousquetonie, masz pistolety? — spytał d‘Artagnan.
— Mam je pod ręką.
— Porthosie, weź swoje z olster.
— Trzymam je.
— To dobrze — odrzekł d‘Artagnan. biorąc kolejno swoje — teraz rozumiesz, Porthosie.
— Niebardzo.
— Jedziemy w służbie królewskiej.
— Więc cóż?...
— Więc w służbie królewskiej zabieramy te konie.
— A tak — odparł Porthos.
— A zatem od słowa — do dzieła.
— Jest już i domek — odezwał się d‘Artagnan pocichu. — Porthosie, naśladuj mnie we wszystkiem, co będę robił.
I skradali się od drzewa do drzewa, a w ten sposób niedostrzeżeni, dostali się na dwadzieścia kroków od domu.
Znalazłszy się na tej odległości, zobaczyli, dzięki latarni, zawieszonej pod szopą, cztery dziarskie konie.
Przewiązywał je lokaj. Obok leżały siodła i uzdeczki.
D‘Artagnan zbliżył się żwawo, skinąwszy na obu towarzyszy, ażeby się trzymali o kilka kroków w tyle.
— Kupuję te konie — odezwał się do służącego.
Ten obrócił się zdziwiony, ale nic nie odrzekł.
— Czyś nie zrozumiał, głupcze?... — podchwycił d‘Artagnan.
— A gdyby nawet?... — odezwał się.
— To dlaczego nie odpowiadasz?...
— Bo te konie nie są do sprzedania...
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/257
Ta strona została przepisana.