— To je poprostu zabieram — wyrzekł d‘Artagnan.
I położył rękę na tym, który stał najbliżej. Dwaj towarzysze jego ukazali się w tejże chwili i uczynili to samo.
— Ależ, panowie — zawołał lokaj — one już przejechały z pięć mil, i zaledwie pół godziny temu rozsiodłane.
— Pół godziny wypoczynku wystarcza — odparł d‘Artagnan.
Parobek zawołał pomocy. Jakiś człowiek, jakby intendent, wyszedł w chwili, gdy d‘Artagnan i jego towarzysze kładli siodła na grzbiety koni. Intendent chciał się zuchowato stawiać.
— Mój drogi przyjacielu — rzekł d‘Artagnan — jeżeli słówko powiesz, w łeb ci wypalę.
— Ależ, panie — rzekł intendent — nie wiesz pan chyba, że te konie należą do pana de Mantbazon.
— Tem lepiej!... — odrzekł d‘Artagnan — to muszą być dobre.
— Panie — odparł intendent, cofając się i usiłując dostać się do domu — uprzedzam pana, że przywołam swych ludzi.
— A ja swoich — wyrzekł d‘Artagnan. — Jestem porucznikiem muszkieterów królewskich, mam za sobą jadących dziesięciu gwardzistów, słyszysz, jak galopują... co?...
Zobaczymy?...
Nie słychać było nic, ale intendentowi ze strachu zdawało się, że słyszy.
Wszyscy trzej wskoczyli na konie.
— Do mnie!... — zawołał intendent — do mnie lokaje i karabiny.
— W drogę — odezwał się d‘Artagnan — będzie strzelanina.
I wszyscy trzej popędzili jak wicher.
— Strzeżcie się, by nie pozabijać swoich koni!... — zawołał d‘Artagnan, wybuchając śmiechem.
— Ognia!... — odpowiedział intendent.
Światło, podobne do błyskawicy, oświetliło drogę, potem jednocześnie z wystrzałem trzej jeźdźcy usłyszeli, jak kule gwizdnęły im koło uszu i zaginęły w powietrzu.
— Czy jesteś pewny, d‘Artagnanie, żeśmy na tropie?... — zapytał Porthos.
— Do licha! czyżeś nie słyszał?
— Co takiego?
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/258
Ta strona została przepisana.