Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/259

Ta strona została przepisana.

— Że te konie należą do pana de Montbazon. \ — Więc cóż z tego?
— A to z tego, że pan de Montbazon jest mężem pani de Montbazon.
— No to i cóż?
— A pani de Montbazon jest kochanką pana de Beaufort.
— A! rozumiem — rzekł Porthos — ona rozstawiła konie.
— Właśnie.
— I my gonimy księcia na koniach, z których on zsiadł.
— Mój drogi Porthosie! ty masz doprawdy zdumiewającą lotność myśli — rzekł d‘Artagnan tonem, napół poważnym, napół drwiącym.
— E!... — rzekł Porthos — ja tak zawsze.
Jechano w ten sposób całą godzinę. Konie białe były od piany, a z brzuchów płynęła im krew.
— O! koń zdechły — zawołał d‘Artagnan, zawracając swego rumaka, który nagle zboczył z drogi — zdaje się, że i oni gonią już ostatkami sił.
— Słychać jakby tętent całego oddziału jeźdźców.
— Odwagi!... mamy ich.
— Ale cała ich kupa — wtrącił Mousqueton — to nie my ich mamy, ale oni nas mają.
— Ba!.. — zawołał d‘Artagnan — będą myśleli, żeśmy silniejsi, ponieważ ich ścigamy, przestraszą się i rozproszą.
— To pewna — rzekł Porthos.
— Naprzód!... naprzód!... — zawołał d‘Artagnan — a za pięć minut będziemy się śmieli.
I popędzili znowu. Konie, wściekłe z bólu, biegły drogą ciemną, pokrytą mrokiem ciemniejszym jeszcze, niż reszta widnokręgu.