Tak jechano jeszcze z dziesięć minut. Nagle dwa punkty czarne odłączyły się od masy, jęły się zbliżać, powiększać, a w miarę powiększania przybierały postać dwóch jeźdźców.
— Ho!... ho!... — rzekł d‘Artagnan — jadą ku nam!...
— Tem gorzej dla tych, co jadą — rzekł Porthos.
— Kto jedzie?... — zawołał głos donośny.
Trzej pędzący jeźdźcy nie zatrzymali się, ani nie odpowiedzieli; słychać tylko było odgłos szpad, wydobywanych z pochew i szczęki odwodzonych przez dwa czarne widma kurków u pistoletów.
— Cugle w zęby!... — wyrzekł d‘Artagnan.
Porthos zrozumiał, i d‘Artagnan i on wyciągnęli po jednym pistolecie z olster i także odwiedli kurki.
— Kto jedzie?... — zawołano po raz drugi. — Ani kroku dalej, albo trupem padniecie.
— E!... — odpowiedział Porthos, prawie zdławiony kurzem i żując cugle, jak koń jego żuł wędzidła — e!... nie takich widzieliśmy.
Na te słowa, dwa cienie zagrodziły drogę, i przy blasku gwiazd zabłysły lufy opuszczanych pistoletów.
— Na bok!... — wykrzyknął d‘Artagnan — albo to wy zginiecie!...
Dwa strzały pistoletowe odpowiedziały na tę pogróżkę, ale dwaj napastnicy pędzili z taką szybkością, że w jednej chwili wpadli na swych przeciwników. Rozległ się trzeci strzał, wymierzony przez d‘Anrtagnana zbliska, i nieprzyjaciel jego padł.
Co do Porthosa, pchnął on tak gwałtownie swego prze-
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/260
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXVIII
SPOTKANIE