Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/267

Ta strona została przepisana.

boleśnie — dobrze powiedziałeś, nieszczęście ciąży nad nami. Pójdź, Aramisie.
— A my, Porthosie — rzekł d‘Artagnan — wracajmy, ażeby zawieźć swój wstyd kardynałowi...
— Czy mogę dla was, panowie, co uczynić? — rzekł książę.
— Zaświadczyć tylko, Wasza książęca mość, żeśmy robili, co mogliśmy.
— Bądźcie, panowie, spokojni, to się uczyni, żegnam panów, niebawem zobaczymy się, mam nadzieję, pod Paryżem, a może nawet w samym Paryżu, a wtedy będziecie, panowie, mogli mieć odwet.
Przy tych słowach, książę oddał im ukłon ręką, popędził konia galopem i znikł wraz z orszakiem, którego widok zaginął w ciemnościach, a odgłos w przestrzeni. D‘Artagnan i Porthos zostali sami na gościńcu z jakimś człowiekiem, który trzymał w ręku dwa konie.
— Co widzę?... — zawołał d‘Artagnan — to ty, Grimaud?...
— Grimaud?... — powtórzył Porthos.
Grimaud skinął obu przyjaciołom, na znak, że się nie mylą.
— A czyje to konie?... — zapytał d‘Artagnan.
— Kto nam je daje?... — zapytał Porthos.
— Pan hrabia de la Fére.
— Athos, Athos — wyszeptał d‘Artagnan — ty o wszystkiem zawsze myślisz i zawsze jesteś prawdziwym szlachcicem.
— A tak to co innego!... — rzekł Porthos — obawiałem się, że będziemy musieli iść piechotą.
— No, a ty, Grimaudzie, dokąd?... — zapytał d‘Artagnan — opuszczasz swego parna?
— Tak — rzekł Grimaud — z rozkazu jego udaję się do armji flandryjskiej, ażeby się połączyć z panem wicehrabią de Bragelonne.
Tak w milczeniu przejechali kilka kroków gościńcem w stronę Paryża, gdy wtem usłyszeli czyjeś jęki, wydobywające się z głębi rowu.
— A to co?... — zapytał d‘Artagnan.
— To Mousqueton — rzekł Porthos.
— A tak, panie, to ja — rzekł głos płaczliwy, s jednocześnie podniósł się jakiś cień.