Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/268

Ta strona została przepisana.

— Czyś niebezpiecznie ranny, mój drogi Moustonie?... — zapytał.
— Nie, panie, nie wiem, ale ranny jestem w sposób bardzo dokuczliwy.
— Więc nie możesz jechać konno?...
— O!... panie, co mi też pan proponuje!...
— A możesz iść pieszo?...
— Postaram się aż do pierwszego domu.
— Co tu zrobić?... — rzekł d‘Artagnan — musimy przecie wracać do Paryża.
— Już ja się zajmę Mousquetonem — rzekł Grimaud.
— Dziękuję ci, mój poczciwy Grimaud — rzekł Porthos.
Grimaud zsiadł z konia i podparł swego dawnego przyjaciela, który przyjął go ze łzami w oczach, chociaż Grimaud nie miał pewności, czy łzy te pochodziły z radości, że go zobaczył, czy też z bólu, jaki mu sprawiała rana.
D‘Artagnan zaś i Porthos w milczeniu jechali dalej drogą ku Paryżowi. W trzy godziny później wyminął ich jakiś kurjer, pokryty kurzawą; był to wysłaniec księcia, wiozący do kardynała list, w którym książę, jak obiecał, świadczył, czego dokazali Porthos i d‘Artagnan.
Mazarini przepędził bardzo złą noc, otrzymawszy ten list, w którym książę zwiastował mu sam, że jest na wolności i wypowiada mu śmiertelną walkę.
— To mnie tylko pociesza, że d‘Artagnan, chociaż go nie schwytał, przynajmniej, pędząc za nim, stratował na śmierć Broussela. Niezaprzeczenie z tego gaskończyka jest szacowny człowiek, oddaje ważne usługi — nawet przez swą niezgrabność.
Kardynał, mówiąc to, miał na myśli człowieka, którego d‘Artagnan przewrócił na rogu cmentarza Ś-go Jana w Paryżu, a człowiekiem tym był właśnie radca Broussel.