— I cóż?... — mówił Porthos, siedząc na podwórzu w hotelu „pod Kozą“ do d‘Artagnana, który z miną kwaśną i markotną, powracał z pałacu kardynalskiego — i cóż?... źle cię przyjęto, mój dzielny d‘Artagnanie.
— A!... tak. Szpetne to doprawdy zwierzę ten człowiek!... Cóż to zajadasz, Porthosie?
— A cóż!... maczam biszkopt w szklance wina hiszpańskiego. Zrób to samo.
— Masz słuszność... Gimbleu!... szklankę!...
Chłopiec, nazwany tak harmonijnie, przyniósł żądaną szklankę i d‘Artagnan usiadł obok przyjaciela.
— Jakże się to odbyło?...
— A!... przyznasz sam, że nie było dwóch sposobów opowiedzenia tej historji: wszedłem, spojrzał na mnie krzywo; ja wzruszyłem ramionami i powiedziałem mu:
— Ha!... Wasza wysokość nie okazaliśmy się silniejszymi.
— „Tak, wiem o tem, ale powiedz mi pan szczegóły“.
— Pojmujesz, Porthosie, że nie mogłem opowiedzieć szczegółów, bez wymienienia naszych przyjaciół, a wymienić ich, byłoby to zgubić.
— Tam do licha!...
— Wasza wysokość — odrzekłem było ich pięćdziesięciu, a nas dwóch.\
— Tak, ale to nie przeszkadza — odpowiedział mi — że, jak słyszałem, zamienione zostały strzały z pistoletu.
— Tak, faktem jest, że z jednej i drugiej strony spalano kilka naboi.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/277
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXX
CZTERECH DAWNYCH PRZYJACIÓŁ PRZYGOTOWUJE SIĘ DO ROZMOWY