Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/278

Ta strona została przepisana.

— A szpady czy oglądały także światło dzienne? — dodał.
— To jest, ciemności nocne, Wasza wysokość — odrzekłem.
— O!... — mówił dalej kardynał — myślałem, że jesteś gaskończykiem, mój drogi?...
— Jestem gaskończykiem tylko wtedy, gdy mi się co udaje, Wasza wysokość.
— Odpowiedź mu się podobała, bo zaczął się śmiać.
— To mnie nauczy — rzekł — dawać lepsze konie moim gwardzistom, bo, gdyby mogli byli zdążyć, za wami i gdyby każdy z nich tyle uczynił, co pan i twój przyjaciel, bylibyście dotrzymali słowa i przyprowadzili mi go żywego lub umarłego.
— No!... to mi się wydaje wcale nieźle!... — podchwycił Porthos.
— Tak!... ale trzeba było, mój drogi, słyszeć, jak to było powiedziane. — Ależ to trudne do wiary, ile te biszkopyty wciągają w siebie wina! — przerwał d‘Artagnan, — To prawdziwe gąbki! Gimblou!... jeszcze butelkę!...
Butelkę przyniesiono z pośpiechem, świadczącym dostatecznie, jakiem poważaniem cieszył się d‘Artagnan w tym zakładzie. D‘Artagnan mówił zaś dalej:
— Ja też odchodziłem już, kiedy mnie znów przywołał.
— Zabito czy też pokaleczono wam trzy konie? — zapytał.
— Tak, Wasza wysokość.
— Ile były warte?...
— No!... — rzekł Porthos — to przecie bardzo ładnie z jego strony.
— Tysiąc pistolów — odrzekłem.
— Tysiąc pistolów?... — rzekł Porthos — ho!... ho!... to dużo! i jeżeli się zna na koniach, musiał się targować.
— O!... miał ochotę, kutwa, bo strasznie podskoczył na krześle i spojrzał na mnie. Ja także na niego spojrzałem; wtedy zrozumiał i, włożywszy rękę do szafy, wyjął bilety banku lyońskiego.
— Na tysiąc pistolów.
— Na tysiąc pistolów, sknera, ani jednego nie dał więcej.
— I masz je?...