— Ożenił!
— A jeżeli nie jest jej mężem, to z pewnością jej kochankiem.
— Oparła się Buckinghamowi, a uległa Mazarniemu!
— O! kobiety!... — podchwycił filozoficznie d‘Artagnan.
— Kobiety, to co innego, ale królowe!
— E! mój Boże!... pod tym względem królowe są podwójnie kobietami.
— A pan de Beaufort czy jeszcze siedzi w więzieniu?
— Ciągle; dlaczego pytasz?
— O! bo on mi był życzliwy, więc mógłby mnie wyciągnąć z biedy.
— Prawdopodobnie ty bliższy jesteś wolności i prędzej go z biedy wyciągniesz.
— Więc będzie wojna?
— Tak, będzie zapewne.
— Z Hiszpanją.
— Nie, ale z Paryżem.
— Co mówisz?
— Czy słyszysz tę strzelaninę?
— Tak, więc cóż?
— Tak to się mieszczuchy wprawiają, zanim wezmą się do rzeczy na dobre.
— Czy sądzisz, że można co zrobić z mieszczan?
— Takby się zdawało, gdyby mieli wodza, któryby ich gromadki zebrał do kupy.
— Ah! jakie to nieszczęście, że nie jestem wolny.
— E! mój Boże!... nie rozpaczaj. Jeżeli Mazarini cię szuka, to dlatego, że cię potrzebuje, a skoro cię potrzebuje, to ci winszuję szczerze. Mnie od tylu lat nikt nie potrzebuje, to też widzisz czem jestem.
— O! zaczekaj! zaczekaj! radzę ci!
— Wiesz co, Rocheforcie, zrobimy układ...
— Jaki?
— Jesteśmy przecie dobrymi przyjaciółmi.
— Bagatela! noszę jeszcze ślady naszej przyjaźni: trzy uderzenia szpadą!
— Otóż jeżeli znów odzyskasz łaskę, nie zapomnij o mnie.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/30
Ta strona została przepisana.