mu — ja mam cię rozgrzeszyć?... ja nie jestem księdzem.
— Nie jesteś księdzem?... — wykrzyknął kat — więc kimże jesteś?...
— Zaraz ci powiem, nędzniku!...
— O!... Boże!... mój Boże!...
— Testem John Franciszek de Winter!... a ta kobieta...
— Ta kobieta?...
— To była moja matka!...
Kat wydał pierwszy okrzyk, ten okrzyk straszny, który usłyszano najpierw.
— O!... przebacz mi, przebacz, — wyszeptał — jeżeli nie w imieniu Boga, to przynajmniej w imieniu swojem; jeżeli nie jako kapłan, to jako syn!...
— Mam ci przebaczyć!... — zawołał fałszywy mnich — przebaczyć ci?... Bóg może ci przebaczyć, ale ja nigdy!...
— Przez litość!... — rzekł kat, wyciągając ręce ku niemu.
— Nie mam litości dla tego, kto nie miał litości!... umieraj bez rozgrzeszenia, umieraj w rozpaczy, umieraj i bądź przeklęty!...
I wyciągnąwszy z pod sukni sztylet, zatopił w jego piersiach.
— Oto rozgrzeszenie twoje!... — wyrzekł.
Wówczas to usłyszano ten drugi krzyk, słabszy od pierwszego, a połączony z przeciągłym jękiem.
Kat. który się podniósł na łóżku, upadł całem ciałem.
Mnich zaś, pozostawiając sztylet w ranie, podbiegł do okna, otworzył je, wyskoczył na kwiaty w małym ogródku, wślizgnął się do stajni, wziął muła i wymknął się tylnemi drzwiami, dopadł do pobliskiego lasku; tu zrzucił suknie mnisie, wyjął z kuferka kompletne ubranie cywilne, przebrał się, pieszo dostał się na pierwszą stację pocztową; — tu najął konie i popędził do Paryża.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/323
Ta strona została przepisana.