Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/403

Ta strona została przepisana.

Trzej panowie uścisnęli sobie ręce.
— I cóż — odezwał się Aramis, gdy pozostali sami — co mówisz o tej sprawie, kochany hrabio?
— Zła — odparł Athos — bardzo niedobra!
— Ale podjąłeś się jej z zapałem!
— Jak podjąłbym się zawsze obrony panującego, drogi d‘Herblay. Królowie przez szlachtę jedynie mogą być silni, a szlachta może być wielka także przez królów. Podtrzymując monarchję, siebie podtrzymujemy.
— Zobaczysz, że nas tam pomordują — mówił Aramis. — Nie cierpię anglików, są grubijanami, jak wszyscy ludzie, co piją piwo.
— A czyżby opłaciło się zostawać tutaj, aby się przejechać do Bastylji lub wieży Vincennes — za pomaganie w ucieczce panu de Beaufort? Wierzaj mi, Aramisie, niema tutaj czego żałować. Unikamy więzienia i działamy, jak bohaterowie, łatwy więc wybór.
— To prawda, lecz, pominąwszy wszystko, mój drogi, wypada zająć się kwestją najważniejszą — mocno głupią, wiem, — lecz mocno palącą: czy masz pieniądze?
— Coś około setki pistolów, które mój dzierżawca odesłał mi w przeddzień wyjazdu z Bragelonne. Połowę jednak muszę zostawić dla Raula. — A ty?
— Ja więcej nad dziesięć ludwików nie znajdę u siebie. Zdałby się teraz baron Porthos...
— A jaka mi szkoda d‘Artagnana!... mówił Athos.
— Przeciągnijmy ich na swoją stronę.
— Nie nasza to tajemnica, Aramisie; słuchaj mnie: nie zmierzajmy się z niej nikomu. Wreszcie, postępując w ten sposób, czynilibyśmy, jakbyśmy o sobie zwątpili. Możemy w duchu żałować, ale o tem nie mówmy.
— Masz słuszność. Co robisz z resztą dnia? Ja muszę dwie rzeczy odłożyć na później.
— A cóż to takiego?
— Najpierw chciałem pchnąć szpadą koadjutora, którego spotkałem wczoraj wieczorem u pani de Rambouillet, dziwnie względem mnie nastrojonego.
— Wstydź się! kłótnia pomiędzy księżmi! pojedynek sprzymierzonych!
— Cóż chcesz, mój drogi?... on jest szermierzem, i ja także. On odwiedza buduary, i ja też. Jemu sutanna ciąży, i ja mam dosyć już swojej; zdaje mi się czasem, że on