Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/409

Ta strona została przepisana.

— Co powiesz na tego nudziarza?... — zagadnął Aramis.
— Że to parafjanin jakiś, albo szpieg, co bada.
— I ty odpowiedziałeś mu w ten sposób?...
— Nic mnie nie upoważniało, by odpowiedzieć mu inaczej. Grzeczny był, odpłaciłem mu tą samą monetą.
— A jednak, gdyby to był szpieg...
— Cóżby on miał tu do — roboty? Nie żyjemy już w czasach Richelieugo, który, za najlżejszem podejrzeniem, porty kazał zamykać.
— To wszystko jedno, w każdym razie źle zrobiłeś, dając mu taką odpowiedź — mówił Aramis i powiódł oczami za znikającym młodzieńcem.
— A ty — rzekł Athos — zapominasz, iż popełniłeś stokroć większą nieostrożność, wymieniając nazwisko lorda de Winter. Czy nie zauważyłeś, iż ono to zatrzymało go na miejscu.
— Tembardziej należało mu dać odprawę, kiedy cię zagadnął.
— Sprzeczkę miałem rozpocząć? — rzekł Athos.
— Odkądże nabawia cię ona strachu?
— Obawiam się jej zawsze, gdy na mnie gdzieś czekają, a sprzeczka może mi przeszkodzić w przybyciu do celu. Przyznam ci się wreszcie, że i ja byłem ciekawy przypatrzeć mu się zbliska.
— Dlaczego?
— Gotów jesteś mnie wyśmiać, Aramisie, ale muszę powiedzieć, iż ze strachu podlegam przywidzeniom... — Do kogo podobny wydaje ci się ten młody człowiek?
— W pięknem, czy w brzydkiem? — zapytał Aramis ze śmiechem.
— W brzydkiem o tyle, o ile mężczyzna podobny do kobiety być może.
— A! przebóg, dajesz mi do myślenia — wykrzyknął Aramis. — Nie, drogi przyjacielu, to nie przywidzenie, przyznaję ci słuszność zupełną: te usta drobne i zaciśnięte, wejrzenie, zdające się podlegać rozkazom rozumu, a nigdy serca... To jakiś naturalny syn milady.
— Ty się śmiejesz, Aramisie.
— Z przyzwyczajenia poprostu, — gdyż zaręczam ci, iż równie, jak i ty, nie życzyłbym sobie spotkać na mojej drodze tego młodego węża.