Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/442

Ta strona została przepisana.

— Kiedyż może przybyć?...
— Za pięć dni.
— A ty zbierz swoich ludzi i bądź gotów na wszystko.
— Czy jest oznaka dla stowarzyszonych?...
— Kokarda ze słomy przy kapeluszu.
— O!... signor Mazarini!... — rzekł Rochefort, wychodząc z proboszczem, który nie odzywał się wcale podczas całej rozmowy — pokażę ci, czym za stary do działania!...
Było pół do dziewiątej; koadjutor w pół godziny przebył drogę od pałacu arcybiskupiego do kościoła Ś-go Jakóba. W oknie wieży błyszczało światło.
— Oho!... pomyślał koadiutor, — nasz syndyk już na stanowisku.
Zapukał, otworzono mu natychmiast. Wikary czekał na niego i, świecąc na schodach, zaprowadził na szczyt wieży. Gdy doszli do celu, wskazał małe drzwiczki. Klucz tkwił w zamku, jednak koadjutor zapukał.
— Proszę wejść — — usłyszał.
Gondy pchnął drzwi i wszedł. Zastał leżącego na ławie podawacza wody święconej od Ś-go Eustachego. Spostrzegł koadjutora i zerwał się na nogi. Dziesiąta godzina wybiła na wieży.
— Co słychać?... — zapytał Gondy dotrzymałeś słowa?...
— Niezupełnie — odparł żebrak.
— Dlaczego?...
— Żądałeś pan pięciuset ludzi, wszak prawda?...
— Tak.
— Otóż daję panu dwa tysiące.
— Przesadzasz!...
— Chce się pan przekonać?...
— I owszem.
Trzy świece stały zapalone, każda w innem oknie. Jedna od strony placu, druga naprzeciw Pałacu Królewskiego, trzecia od strony ulicy Ś-go Djonizego.
Żebrak podszedł i pogasił wszystkie z kolei.
Znaleźli się w ciemności, pokój oświecał jedynie księżyc blaskiem niepewnym.
— Coś zrobił?... — zapytał koadjutor.
— Dałem znak umówiony.
— Jaki znak?...