D‘Artagnan udał się wprost do stajni. Zaczynało dnieć; poznał swego konia i konia Porthosa, przywiązanych do żłoba, ale pustego.
Ulitował się nad temi biednemi zwierzętami i poszedł w kąt stajni, gdzie zobaczył trochę błyszczącej słomy, która widocznie wymknęła się nocnym zakupom; zgarniając jednak tę słomę nogą, napotkał końcem buta jakieś okrągłe ciało, które dotknięte w czułe zapewne miejsce, wydało okrzyk i podniosło się na kolanach, przecierając oczy. Był to Mousqueton, który, nie mając już słomy dla siebie, przywłaszczył sobie należącą do kani.
— Mousqueton!... — odezwał — się d‘Artagnan — dalej!!... dalej!.. w drogę!. w drogę!...
Mousqueton, poznając głos przyjaciela swego pana, zerwał się prędko, ale, gdy się tak zerwał, wypadło mu kilka luidorów, bezprawnie zarobionych tej nocy.
— Ho!... ho!... — rzekł d‘Artagnan, podnosząc jeden z luidorów i obwąchując go — szczególne złoto, czuć je tak słomą.
Mousqueton zarumienił się tak uczciwie i wydał się tak bardzo zakłopotany że gaskończyk roześmiał się i rzekł:
— Porthos dopieroby się złościł, mój drogi panie Mousquetonie, ale ja ci to przebaczam; pamiętajmy tylko, że to złoto, ma nam posłużyć za balsam na naszą ranę i bądźmy weseli.
Mousqueton natychmiast przybrał ucieszną minę, osiodłał żwawo konia swego pana i wsiadł na niego, nie bardzo się krzywiąc.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/512
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XIV
WIADOMOŚCI O ATHOSIE I ARAMISIE