Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/553

Ta strona została przepisana.

D‘Artagnan nie mówił nic; zgryzłszy łodygę kwiatu, teraz zgryzł własne paznogcie.
— Wyobrażacie sobie — odezwał się wreszcie — że was zabiją?... Dlaczego?... Komu zależy na waszej śmierci?... Zresztą, jesteście naszymi jeńcami.
— Szaleńcze!... potrójny szaleńcze!... — rzekł Aramis — czyż nie znasz Mordaunta?... Ja tylko jedno spojrzenie z nim zamieniłem i widziałem w tem spojrzeniu, że jesteśmy skazani.
— Fakt jest, że sam się gniewam na siebie, iż go nie udusiłem, jak mi powiedziałeś, Aramisie — podchwycił Porthos.
— A ja kpię sobie z Mordaunta — zawołał d‘Artagnan — cap de Diou! jeżeli mnie zanadto połechcze, zmiażdżę ten owad!... Nie uciekajcie więc, to zbyteczne, bo przysięgam wam, że jesteście tak tutaj bezpieczni, jak przed dwudziestu laty, ty Athosie, przy ulicy Féron, a ty Aramisie, przy ulicy Vaugirard.
— Patrzcie — rzekł Athos, wyciągając rękę ku oknom — zaraz będziecie wiedzieli, czego się trzymać, bo oto i on nadbiega.
Rzeczywiście, patrząc w kierunku, wskazanym ręką Athosa, d‘Artagnan zobaczył jeźdźca, zbliżającego się galopem. Był to w istocie Mordaunt.
D‘Artagnan wybiegł z pokoju. Porthos chciał za nim podążyć.
— Zostań — rzekł d‘Artagnan — i przybądź dopiero wtedy, gdy usłyszysz, że zabębnię we drzwi.