Mordaunt, przybywszy przed dom, zobaczył na progu d‘Artagnana, a żołnierzy, leżących z bronią na murawie.
— Hola!... — zawołał głosem, zdławionym przez brak tchu skutkiem prędkiej jazdy — czy więźniowie na umiejscu?...
— Tak, panie — rzekł sierżant, zrywając się żywo; jego ludzie zaś, ponieśli prędko ręce do kapeluszy.
— Dobrze. Niech czterech ludzi zabierze ich i zaprowadzi zaraz do mego mieszkania.
Czterech ludzi stanęło w pogotowiu.
— A to co takiego?... proszę powiedzieć, jeżeli łaska.
— A to taka rzecz — odparł Mordaunt — że rozkazuję czterem ludziom zabrać jeńców, których wzięliśmy dziś zrana i zaprowadzić do mego mieszkania.
— A to dlaczego?... — zapytał d‘Artagnan. — Przepraszam za ciekawość; ale pojmuje pan, że pragnę być obznajmiony w tym przedmiocie.
— Bo ci jeńcy są teraz już moi — odpowiedział Mordaunt wyniośle — i że rozporządzam nimi, jak mi się podoba.
— Za pozwoleniem, za pozwoleniem, mój młody panie — odrzekł d‘Artagnan — zdaje mi się, że jesteś w błędzie; mogłeś był zabrać milorda de Winter, który był twoim stryjem, jak powiadają; wolałeś go zabić, to dobrze, otóż my, pan du Vallon i ja, mogąc zabić tych dwóch jeńców, woleliśmy ich wziąć; każdy ma swój gust.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/554
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XIX
O!... JEZU!...