nierze nie śmieli pośpieszyć mu z pomocą. — Do mnie! czy dacie mi tak umrzeć, o Jezu!
Zaledwie d‘Artagnan wydał ten okrzyk, drzwi się otworzyły i wybiegli Athos i Aramis ze szpadami w ręku. Ale dzięki fortelowi d‘Artagnana, droga była wolna.
— Więźniowie uciekają! więźniowie uciekają!... — krzyknął sierżant.
— Tzymaj! trzymaj!... — wołał d‘Artagnan, puszczając cugle swemu rozszalałemu koniowi, który poskoczył, przewracając dwóch czy trzech ludzi.
— Stop! stop!... — wołali żołnierze, biegnąc do broni.
Ale więźniowie już byli na siodle, i także nie tracili czasu; popędzili na najbliższą ulicę.
Pośrodku ulicy spostrzegli Grimauda i Blaisois, którzy właśnie szukali swych panów. Jednem skinieniem Athos dał do zrozumienia Grimaudowi, o co chodzi, ten podążył za małym oddziałem, który pędził, jak huragan, d‘Artagnan jeszcze go bardziej podniecał wołaniem. Przejechali bramę, jak cienie, a strażnicy ani nawet pomyśleli ich zatrzymywać, i znaleźli się na czystem polu.
Tymczasem żołnierze krzyczeli ciągle: Stop! stop! a sierżant, zarzynając się domyślać podstępu, rwał sobie włosy. Wtem ujrzano przybywającego galopem jeźdźca, który trzymał papier w ręce. To Mordaunt powracał z rozkazem.
— Więźniowie!... — zawołał, zeskakując z konia.
Sierżant nie miał siły mu odpowiedzieć i wskazał tylko otwarte drzwi i pusty pokój. Mordaunt pobiegł, zrozumiał wszystko, krzyknął, jakby mu kto wyszarpywał wnętrzności i padł zemdlony na kamienie.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/560
Ta strona została przepisana.