— Ubóstwia go.
— Dobrze!... — zawołał Porthos — a to będziemy mieli przyjemną noc.
— Tem przyjemniejszą, że będzie ona zapowiedzią nocy jeszcze lepszej.
— Jakto?...
— Dziś u nas grać będzie, jutro my będziemy u niego grali.
— Gdzież to?...
— Powiem ci później. Teraz o jednem tylko pomyślmy, ażebyśmy godnie pana Grosslowa przyjęli za zaszczyt, jaki nam czyni. Dziś, wieczorem zatrzymamy się w Derba; niech Mousqueton pojedzie naprzód, i choćby była tylko jedna butelka wina w całem mieście, niech ją kupi. Dobrze byłoby, ażeby przygotował także piękną kolację, w której nie weźmiesz wcale udziału ani ty, Athosie, bo masz febrę, ani ty, Aramisie, ponieważ jesteś kawalerem Maltańskim i rumienić się musisz przy takich rozmowach, jakie my prowadzimy. Słyszycie?...
— Tak — odrzekł Ponthos — ale niech mnie djabli porwą, jeżeli co rozumiem.
— Porthosie, mój przyjacielu, wiesz, że pochodzę z proroków po ojcu, a od Sybilli przez matkę, że dlatego mówię tylko przenośniami i zagadkami: że ci, co mają uszy, słyszą, a ci, co mają oczy, widzą; więcej nie mogę powiedzieć narazie.
— Rób, jak chcesz, mój przyjacielu — rzekł Athos — a ja jestem pewien, że wszystko, co uczynisz, będzie jak najlepsze.
— Czy i ty tak myślisz, Aramisie?...
— Najzupełniej, mój drogi d‘Artagnanie.
— A tak to co innego; ci prawdziwie wierzą, nie tak, jak ten niedowiarek Porthos, który musi dopiero wszystko zobaczyć i wszystkiego się dotknąć, ażeby uwierzyć.
— A tak — odrzekł Porthos z miną zadowoloną — ja jestem bardzo niedowierzający.
D‘Artagnan klapnął go po ramieniu, a ponieważ przybywano na popas, rozmowa na tem się urwała.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/582
Ta strona została przepisana.