Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/607

Ta strona została przepisana.

— Cóż znowu! mój drogi Parry, co ci jest i czego tak jesteś wzruszony?
— O! Najjaśniejszy Parnie, — odpowiedział tenże z oczami łez pełnemi i głosem błagalnym; — Najjaśniejszy Panie, gdy będziesz wychodził z sali, nie obejrzyj się czasem na lewo.
— A to czemu, Parry? Cóż tam jest takiego? mówże, — odezwał się Karol, usiłując dojrzeć przez szpaler straży, po za nim stojącej.
— Jest tam, jest tam na stole topór, którym ścinają złoczyńców. Okropny to widok; nie patrz, królu, zmiłuj się.
— Głupcy! — rzekł Karol, — czyż mają mnie za takiego tchórza, jakimi są sami? Dobrze, żeś mnie ostrzegł; dziękuję ci, Parry.
Nadeszła wreszcie chwila odejścia, król więc postępować zaczął w ślad za swoją strażą.
— Doprawdy, Parry — ciągnął król odchodząc dalej, — Panie odpuść; ci ludzie biorą mnie za kupca bawełny indyjskiej, a nie szlachcica, przywykłego do widoku połyskującej stali; czyż sądzą, iż wart jestem mniej, niż pierwszy lepszy rzeźnik?
Z temi słowy do drzwi doszedł: tam nadciągnęły nieprzebite szeregi ludu, który nie mogąc mieć miejsca w trybunale, pragnął napaść oczy zakończeniem widowiska. Tłum ten niezliczony, w którym groźne przeglądały oblicza, podniósł pierś królewską lekkim westchnieniem.
— Co tu ludzi, a ani jednego wiernego przyjaciela! — pomyślał.
Kiedy wymawiał w duchu te słowa, pełne zwątpienia, jak gdyby w odpowiedzi na nie, tuż przy nim odezwał się głos:
— Cześć upadłemu monarsze!
Żywo obejrzał się król ze łzami w oczach. Był to stary żołnierz z jego gwardji, niemogący tego znieść, aby nie złożyć hołdu przechodzącemu królewskiemu więźniowi.
Lecz jednocześnie prawie zbito nieszczęsnego uderzeniami rękojeści szabel.
Pomiędzy pastwiącemi się nad żołnierzem poznał król kapitana Grosslowa.
— Niestety! — odezwał się król, — to zbyt wielka kara za tak małe przewinienie.