Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/641

Ta strona została przepisana.

bym ci resztę tłómaczył, zbyt zręcznym politykiem jesteś, Mordauncie.
— Tak, wylecieliby w powietrze.
— Nie inaczej. Wybuch dokonałby tego, czego topór spełnićby odmówił. Powiedzianoby wtedy, że uszedłszy sprawiedliwości ludzkiej, zemsty niebios ujść nie zdołał; rola sędziów pozostałaby naszym udziałem, a katem jego byłby Bóg.
Oto czego mnie pozbawił twój zamaskowany szlachcic, Mordauncie. Pojmujesz teraz, dlaczego mówiłem, że nie chcę go znać zupełnie; gdyż, prawdziwie, nie mam mu za co być wdzięczny, pomimo najlepszych jego chęci.
— Panie, — rzekł Mordaunt, — jak zawsze uchylam z pokorą czoło przed tobą, jesteś myślicielem głębokim, i, — ciągnął dalej, — pomysł twój statku podminowanego jest wzniosłym.
— Niedorzecznym, — rzekł Cromwell, — skoro stał się bezużytecznym. W polityce te tylko pomysły są wyniosłe, które przynoszą owoce; każda myśl poroniona jest szaloną i bezpłodną.
— Dziś wieczorem udasz się do Greenwich, Mordauncie, — mówił Cromwell powstając; — zapytasz o patrona statku Błyskawica, pokażesz mu chustkę białą z węzłami na czterech rogach taki był znak umówiony; powiesz ludziom, by na ląd wysiedli, a proch każesz odnieść do arsenału, chyba że...
— Chyba że... — powtórzył Mordaunt, którego twarz, podczas mowy Cromwella zajaśniała dziką radością.
— Chyba, że statek, taki jakim jest, mógłby służyć twoim osobistym zamiarom.
— Ah! milordzie, milordzie! — wykrzyknął Mordaunt, — Bóg, czyniąc cię wybrańcem swoim, wzroku ci swego użyczył, któremu nic ujść nie może.
— Jeżeli się nie mylę, nazwałeś mnie milordem! — śmiejąc się powiedział Cromwell. — Nic to, gdy sami jesteśmy, lecz należy się mieć na baczności, by nie wymknęło ci się podobne słowo, w obecności naszych głupich purytanów.
— Czyż nie łąk Wasza Dostojność wkrótce nazwaną będzie?
— Tak się spodziewam przynajmniej, — rzekł Cromwell, — lecz jeszcze nie nadszedł czas.