tagnan wzruszywszy ramionami i odchodząc od drzwi, które stanowczo nie chciały ustąpić. Jak możesz mówić coś podobnego, takim jak my ludziom, mordioux! Nie rozumiesz więc stanu rzeczy?
— Co takiego? jaki stan rzeczy?... — spytał Porthos.
— W grze takiej, kto nie zabija, zabitym zostaje — odparł d‘Artagnan. A teraz, radzibyśmy wiedzieć, mój drogi, czy i to należy do pokutniczych jeremiad twoich, aby pan Mordaunt poświęcił nas na ołtarzu miłości synowskiej? Jeżeli takie twoje zdanie, powiedz je nam otwarcie.
— O! d‘Artagnanie, przyjacielu mój!
— Bo doprawdy, litość bierze na twoje zapatrywanie się na rzeczy z tego stanowiska! Nędznik ten naśle na nas stu zbrojnych, którzy na proch nas stłuką w moździerzu pana Cromwella. Dalej! ruszajmy w drogę! pięć minut zostańmy tu jeszcze, a będzie po nas.
— Tak, masz słuszność, w drogę!... — powtórzyli Athos i Aramis.
— A dokąd?... — zapytał Porthos.
— Do oberży, przyjacielu, zabrać manatki i nasze konie; a stamtąd, jeżeli Bóg pozwoli, do Francji, gdzie przynajmniej nie potrzebuję pytać o drogę. Nasz statek tam czeka; i to szczęście, na honor.
I łącząc słowa z czynem, d‘Artagnan wpakował odłamek szpady swej do pochwy, podniósł z ziemi kapelusz, otworzył drzwi na schody i zbiegł szybko a za nim jego trzej towarzysze. U drzwi spotkali służących i zapytał o Mordaunta; lecz oni nie widzieli nikogo.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/653
Ta strona została przepisana.