Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/656

Ta strona została przepisana.

byłem niegdyś oficerem marynarki. Czyż to zmienia twoje zamiary?
— Nie, nie, przeciwnie, wszystko zostaje jak być miało.
— Myślałem na chwilę, że śmierć króla...
— Śmierć króla przyśpieszyła ich ucieczkę. Za kwadrans, może nawet za dziesięć minut, będą już tutaj.
— Co zatem myślisz robić?...
— Wsiąść z tobą razem na statek. Czy masz tu kogo, coby zabrał konia mojego?
Grosslow gwizdnął; natychmiast ukazał się majtek.
— Petrich — rzekł Grosslow — zaprowadź konia do najbliższej oberży. Na zapytanie, czyj to wierzchowiec, odpowiesz, że jakiegoś pana irlandzkiego.
Majtek oddalił się, nie uczyniwszy żadnej uwagi.
— Czy nie obawiasz się, że cię pozna ją?... — zapytał Mordaunt.
— Spokojny jestem, noc ciemna, opończą się zakryję; przecież ty mnie nie poznałeś, choć znasz dobrze, tembardziej oni!...
— To prawda — rzekł Mordaunt — w dodatku na myśl im nie przyjdziesz... Czy wszystko gotowe?
— Tak.
— Doskonale. Prowadź mnie na pokład statku, a sam wracaj na stanowisko, ponieważ oni przybędą niezadługo.
— Gotów jestem.
— Koniecznem jest, by mnie żaden z twoich ludzi nie widział wchodzącym...
— Mam tylko jednego, i ufam mu, jak sobie samemu.
A przytem, nie zna cię wcale; posłuszny i gotów spełnić rozkazy, lecz o niczem nie wie...
— Dobrze. A zatem w drogę.
Poszli w dół Tamizy, stała tam mała barka, przymocowana łańcuchem do słupa kamiennego. Grosslow przyciągnął ją i trzymał, podczas gdy Mordaunt wchodził, potem sam wskoczył, uchwycił wiosło i wiosłował. Po upływie pięciu minut wydostali się z lasu przeróżnych statków, a Mordaunt ujrzał na horyzoncie mały żaglowiec, kołyszący się na kotwicy o pięć węzłów najdalej od Psiej Wyspy. Podpłynęli ku Błyskawicy. Grosslow gwizdnął w sposób umówiony.
— Czy to ty, kapitanie? — zapytał cichy głos.
— Tak, spuść drabinkę.