Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/662

Ta strona została przepisana.

— Cóż nam przeszkadza wsiąść — rzekł Aramis, można niedowierzać, a jednak robić swoje? Będziemy pilnować naszego przewodnika.
— Jeżeli tylko poznamy, że nas oszukuje, zaduszę go, i po wszystkiem.
— Dobrześ powiedział, Porthosie — podjął d‘Artagnan. Siadajmy zatem do łodzi. Mousqueton, idź naprzód.
D‘Artagnan powstrzymał przyjaciół, każąc iść naprzód służbie, aby wypróbowali moc deski, po której trzeba było iść z wybrzeża do łodzi.
Trzej lokaje przeszli bez wypadku.
Athos poszedł za nimi, potem Porthos i Aramis. D‘Artagnan był ostatnim; szedł i ciągle z niedowierzaniem kiwał głową.
— Nie podoba mi się — rzekł — nie widzę na wybrzeżu ani inspektora, ani straży nadmorskiej.
— Masz też na co narzekać!... — przerwał Porthos — wszystko przecież idzie, jak po maśle.
— Zanadto dobrze i łatwo, Porthosie. Lecz niech się dzieje wola Boska...
Deskę odsunięto, patron siadł u steru i dał znak jednemu z majtków, który ujął za bosak i starał się wydostać z labiryntu statków, jakiemi mała barka była otoczona. Drugi majtek stał na przodzie z wiosłem w ręku.
Gdy tylko można już było użyć wioseł — obydwaj zaczęli silnie robić niemi i łódź sunęła dość szybko.
— Nakoniec płyniemy!... — odezwał się Porthos.
— Jeszcześmy nie dojechali — rzekł d‘Artagnan — nie wiemy, co nas może spotkać.
— E, mój kochany — mówił Porthos — śpiewasz ciągle na trwogę, jak ptak złowróżbny. Kogóż spotkać możemy w noc tak ciemną, że o dwadzieścia kroków nic dojrzeć niepodobna.
— Tak, lecz jutro rano?
— Jutro rano będziemy w Boulogne.
— Pragnę tego z całego serca — rzekł gaskończyk, i przyznaję się do obawy. Będziesz się śmiał ze mnie, Athosie, lecz dokąd byliśmy na odległość strzału od lądu, oczekiwałem ciągle strasznej jakiejś kanonady, która nas miała zaprzepaścić.
— Niepodobieństwo, mój drogi — odezwał się Por-