Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/682

Ta strona została przepisana.

gniętą ku sobie, i uczepił się jej z gwałtownością ostatniej nadziei.
— Dobrze!... — odezwał się Athos — a drugą połóż tutaj...
I podał mu ramię, jako drugi punkt oparcia, tak, że głową dotykał prawie głowy Mordaunta, a dwaj śmiertelni wrogowi, trzymali się w uścisku, jak bracia rodzeni.
Mordaunt uchwycił palcami odrętwiałymi za kołnierz Athosa.
— Uspokój się panie — rzekł hrabia — jesteś uratowany.
— Ach!... matko moja — krzyknął Mordaunt ze spojrzeniem płomiennem i wyrazem nieopisanej nienawiści w głosie — jedną tylko ofiarę mogę ci poświęcić; lecz przynajmniej tę, którą ty samabyś także wybrała!...
I podczas gdy d‘Artagnan krzyczał z przerażenia, Porthos podnosił wiosło, Aramis upatrywał, gdzieby cios zadać Mordauntowi, szalupa przechyliła się gwałtownie i Athos wpadł do wody Mordaunt wydał okrzyk triumfu, ściskał szyję ofiary i jak wąż oplątał ją nogami, aby ruchy paraliżować.
Athos nie krzyknął, nie wołał o ratunek i przez jakąś chwilę starał się utrzymać na powierzchni; lecz ciężar go pociągnął i zapadał powoli. Widać było już tylko długie włosy bujające po fali... potem wszystko zniknęło, woda się zagotowała, potem wygładziła, tylko szerokie koła oznaczały miejsce, w którem obaj na dno poszli.
Przyjaciele oniemieli z przerażenia. Stali jak posągi kamienne, słychać było tylko gwałtowne uderzenia serc.
Porthos pierwszy przyszedł do siebie i rwąc włosy pełnemi garściami.
— O!... — zawołał ze łkaniem rozdzierającem u takiego jak on człowieka — o!... Athosie!... Athosie!... szlachetne serce!... Przekłeństwo nam!... którzy dopuściliśmy, byś zginął!...
W tejże chwili, przy bladem świetle księżyca, o kilkanaście stóp od barki woda zawrzała tak samo, jak w chwili zanurzenia się topielców.
Ujrzano najprzód włosy na powierzchni, potem twarz bladą z oczami otwartemi a jednak martwemi, następnie wypłynął korpus ludzki do połowy, wyprostował się, i bezwładnie opadł znów płynąc, z ruchem bałwanów.