Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/751

Ta strona została przepisana.

— Jeżeli dziś wyjdą tak samo jak wczoraj, najwyżej kwadrans czekać będziemy na przyjemność ujrzenia ich pod oknem.
— Masz rację, najwyżej kwadrans.
— Porthosie, wszak zawsze masz równie silne ręce?
— No tak, dosyć silne.
— A zatem, mój przyjaciela, chodźmy do okna i użyj swej siły do wyrwania jednej sztaby żelaznej... Poczekaj, aż lampę zagaszę.
Porthos stanął przy oknie, ujął sztabę w obie ręce, uwiesił się, przyciągnął ku sobie: zgiął jak łuk, tak mocno, że oba końce wyszły z osady kamiennej, gdzie od trzydziestu lat przeszło siedziały wmurowane.
— Widzisz, przyjacielu — rzekł d‘Artagnan — tego pan kardynał z całym swoim rozumem nigdy nie potrafi.
— Czy więcej trzeba wyrwać?... — zapytał Porthos.
— Dosyć, i to wystarczy: jeden człowiek przejdzie z łatwością.
— Co mam czynić teraz?...
— Nic.
— Na tem więc koniec?....
— Niezupełnie.
— A jednak chciałbym zrozumieć — rzekł Porthos.
— Posłuchaj, kochany przyjacielu w dwóch słowach ci wytłumaczę. Otwierają się drzwi odwachu, jak widzisz...
— Tak, widzę.
— Na nasze podwórze, przez które musi przechodzić pan Mazarini, udając się do oranżerji, przyślą dwóch gwardzistów, ażeby mu towarzyszyli.
— Już wychodzą.
— Byleby tylko zamknęli za sobą drzwi odwachu!... — Dobrze!... zamykają...
— Cóż dalej?...
— Sza!... mogliby usłyszeć!...
Porthos zamilkł i stał nieruchomy. Dwóch żołnierzy szło ku oknu, zacierając ręce, ponieważ, jak mówiliśmy, było to w lutym, i zimno było okrutnie. W tej chwili otworzyły się drzwi kordegardy, i zawołano jednego z żołnierzy. Żołnierz zostawił kolegę i powrócił na odwach.
— Cóż?... dobrze jest?... — zapytał Porthos.
— Jak nigdy — odpowiedział d‘Artagnan. — Teraz