Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/754

Ta strona została przepisana.

Żołnierze leżeli spokojnie. Wiedzieli już, że niema żartów z pięścią Porthosa.
— Obecnie — rzekł d‘Artagnan — miałbyś może ochotę zrozumieć, wszak prawda, Porthosie?...
— Tak, chciałbym...
— Zajmiemy miejsca tych dwóch zuchów...
— Dobrze.
Za chwilę kamerdyner zawoła żołnierzy, jak wczoraj i onegdaj.
— My odpowiadamy?...
— Nie, nie odzywamy się, nasywamy jedynie kapelusze na czoło i eskortujemy Jego Eminencję...
— Dokąd?...
— Tam, dokąd się uda, do Athosa. Czy sądzisz, że Athos rozgniewa się, gdy nas zobaczy?...
— O!... — wykrzyknął Porrhos — ot... teraz zrozumiałem!...
— Wstrzymaj się z okrzykami, Porthosie, ponieważ, na moją uczciwość, daleko jeszcze do końca — mówił gaskończyk żartobliwie.
— Cóż jeszcze nastąpi?... — zapytał Porthos...
— Dalej za mną — odpowiedział d‘Artagnan. — Kto nie zginie, zobaczy...
Przesunął się przez otwór i skoczył lekko na ziemię.
Porthos poszedł tą samą drogą.
Zaledwie d‘Artagnan i Porthos stanęli na ziemi, gdy jakieś drzwi otworzono, a kamerdyner krzyknął:
— Służba!...
Jednocześnie z odwachu zawołano:
— La Bruyere, du Barthois, ruszajcie!...
— Okazuje się, że moje nazwisko brzmi la Bruyére — rzekł d‘Artagnan.
— A moje... du Barthois — dodał Porthos.
— Gdzie jesteście?... — zapytał kamerdyner, który wyszedł ze światła i w ciemności nie był w stanie dojrzeć naszych bohaterów.
— Jesteśmy — rzekł d‘Artagnan.
Następnie zwrócił się do Porthosa:
— Cóż ty na to, panie du Vallon.
— Na honor, gdyby tak dalej trwało — powiedział — rzekłbym, że nie można lepiej.