znaję... Ot mam dowód, mój drogi, że nigdy dobry uczynek nie idzie na marne.
— Ale cóż tu porabiasz?
— Przychodzę podziękować Bogu za moje szczęśliwe uwolnienie — wyrzekł Rochefort.
— A pozatem, po co jeszcze?... bo przypuszczam, że to jeszcze nie wszystko.
— A pozatem zasięgnąć rozkazów od koadjuiora, czynie będzie można jakoś porozumieć się z Mazarinim.
— E!... Głupstwo!... Zaraz się wpakujesz do Bastylji.
— O!... co do tego będę się pilnował, mówię ci. Tak przyjemnie być na świeżem powierzu!... — mówił dalej Rochefort, wciągając powietrze pełną piersią — udam się na wieś, odbędę wędrówkę po prowincji.
— Wiesz co!... — rzekł d‘Artagnan — i ja także.
— A czy można cię zapytać, dokąd?...
— Szukać będę przyjaciół.
— Co za przyjaciół?...
— Tych, o których zapytywałeś wczoraj.
— Athosa, Porthosa i Aramisa?... To ty ich szukasz.
— Tak.
— Cóż w tem tak dziwnego?
— Słowo honoru?
— Nic, to tylko szczególne. A z czyjego szukasz ich rozkazu?...
— Nie domyślasz się?...
— No tak.
— Na nieszczęście, nie wiem, gdzie oni się znajdują.
— I nie masz żadnego sposobu powziąć o nich wiadomości?... Zaczekaj tydzień, a ja ci ich dostarczę.
— Tydzień, to za długo; muszę ich znaleźć w ciągu trzech dni.
— Trzy dni to za krótko — odrzekł Rochefort. — Francja jest wielka.
— To nic; znasz powiedzenie musi być; tem powiedzeniem wiele się robi.
— A kiedy zaczniesz ich szukać?
— Już szukam.
— Powodzenia!
— A tobie szczęśliwej podróży!
— Może się spotkamy po drodze.
— To nieprawdopodobne.
Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/77
Ta strona została przepisana.