Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/166

Ta strona została przepisana.

Romero, nie ruszając się z miejsca, włożył kapelusz na głowę i czekał:
Natarcie było szalone. Zwierz uderzył konia pod brzuch, i konia i jeźdźca razem porwał na rogi.
Teraz, słuchaj dobrze, pani, i klaszcz w dłonie o czterysta mil odległości, gdyż to się działo przed obliczem stu tysięcy osób.
Kiedy Romero podniesiony był w górę, wepchnął dziryt na stopę wlewy bok byka.
W téj saméj chwili, byk, koń i jezdziec upadli jak gruppa pomięszana, śród drgań w których przez chwile nic rozróżnić nie można było.
Byk wydostał się naprzód; ale zamiast nacierać na nowo, odszedł tyłem ku baryerze.
Koń, mniéj ciężko raniony niżeli można było mniemać, podniósł sie także.
Jezdziec również podniósł się: nie opuściwszy nawet strzemion!
— Inny dziryt! — zawołał Romero, — inny dziryt!
Przyniesiono mu, i poskoczył do byka.
Byk obalił się własnym ciężarem; cios ugodził w serce; byk nieżył.
Romero cisnął dziryt z gestem wzniosłej pogardy, mówiąc:
— Innego byka!