Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/180

Ta strona została przepisana.

Wsiedliśmy w nasze skrzynie, a ponieważ droga idąc wprzód w górę spuszczała się teraz na dół, muły naciskane ciężarem powozu, przymuszone były wziąć na kilka chwil przynajmniéj postawę, jaką mayoral obiecał nam w ich imieniu.
Jechaliśmy dwie godziny, nie spostrzegając — o ile pozwolić nam wszakże mogła ciemna światłość spadająca z gwiazd, jak mówi Kornel — nie spostrzegając żadnéj odmiany w krajobrazie. Po dwu godzinach, zdało nam się, że wjechaliśmy przez bramę do parku, i uczuliśmy zarazem że jazda stała się ociężalszą, jechaliśmy po piasku.
Jechaliśmy jeszcze godzinę, ale teraz pod górę, w kierunku kilku rzadkich świateł rozrzuconych na boku góry. W ciągu pół godziny, światła te zdawały się uciekać przed nami jak błędne ogniki, które zwodzą podróżnych. Nakoniec, usłyszeliśmy tentent bruku pod kopytami naszych mułów i kołami powozów. Łoskotowi temu towarzyszyło trzęsienie, które nie zostawiło już nam żadnéj wątpliwości. Ujrzeliśmy na prawo gromadę domów milczących, bez okien, bez drzwi i bez dachów, które przedstawiały nie widok malowniczy zwalisk, jakie czas tworzy, ale smutny obraz dzieła niedokończonego. Przebyliśmy jakiś plac, zawróciliśmy się na prawo, i wjechaliśmy w ulicę nie przechodnią; powozy nasze zatrzymały się: stanęliśmy na miejscu.