— Ah! wszyscy razem westchnęliśmy.
Gospodarz spojrzał na nas z pogardą, i zapalił swoje puro, w którem smakował, dumnie, jak gdyby w życiu swojém nigdy nie palił innego tytuniu.
W pięć minut potém, Muchacho wszedł z pięcią naparstkami pełnemi płynu gęstego i czarnego, który podobny był do napoju przygotowanego przez jaką Tessalijską czarownicę.
Na téjże tacy, stało pięć szklanek wody czystéj i koszyk pełen nieznanych nam przedmiotów; były to jakieś sucharki białe i różowe, podługowate, podobne do narzędzi, jakie kładą się w klatkę szczygłów żeby dziób ostrzyły.
Dotknęliśmy ustami czokolady, lękając się żeby nie uleciał, jak tyle innych, ten urok czokolady hiszpańskiéj, którym kołysano nasze lata dziecinne. Ale tą razą, bojaźń nasza prędko zniknęła. Czokolada była wyborna. Nieszczęściem, było jéj właśnie tylko na skosztowanie.
— Czy niemożnaby mieć jeszcze pięć filiżanek? ośmieliłem się zapytać.
— Dziesięć, wybełkotał Boulanger.
— Piętnaście, rzekł Maquet.
— Dwadzieścia, zapytał Aleksander.
— Cyt! — rzekł nasz przewodnik; — rozpuśćcie swoje azucarillo w szklankach, i wracajmy do powozu; używajmy, nienadużywajmy.
Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/198
Ta strona została przepisana.