Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/251

Ta strona została przepisana.

koryta; praczki w malowniczym ubiorze, prały bieliznę pod arkadami mostu, i dwie rzadkie rzeczy w Hiszpanii, zjednoczyły się na nasze przywitanie, to jest drzewa i wiatr.
Ztąd wyniknął miły szelest liści, który zdawał się żegnać z nami.
Jechaliśmy czas niejaki długą aleją drzew, które żywi świeżość podnosząca się z Tagu, zmniejszającą się w miarę tego jak się oddala od rzeki, i ustępującą wreszcie miejsca płaszczyźnie, na któréj, wyjąwszy liniję skreśloną Tagiem, nędzne tylko i karłowate krzaki znaleźć można.
Blisko po jednogodzinnéj podróży, noc spadła na ziemię, bijąc swojém skrzydłem ogromną przestrzeń dwóch horyzontów; była spokojna i pogodna; deszcze, które od dwóch dni zatapiały Madryt, zdawało się że ustały, aby już nie powracać więcéj.
Powóz toczył się leniwie po piaskach. Girami i Achard robili wszystko co mogli, żeby zmusić swoje muły do wyprzedzenia nas; ale ich muły, jako wierni towarzysze, nie chciały odłączać się od nowych przyjaciół, i więcéj nawykłe do zaprzęgu niżeli do siodła, szły w linii przed naszym powozem.
Zawsze to był pamiętny powóz żółto-zielony, o którym wiesz pani.
Tak jechaliśmy jeszcze dwie godziny, noc spadła zupełnie; niebo, koloru lazurowego, zasiane było iskrzącemi się gwiazdami.