Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/265

Ta strona została przepisana.

Jechaliśmy trzy kwadranse jeszcze, ciągle śmiejąc się, rozmawiając i nie myśląc bynajmniéj o planie błogosławionej tragedyi.
Jednakże pięć lub sześć razy obróciłem się, zdziwiony że nie widzę latarni, inkrustowanej jak oko Cyklopa we łbie naszego powozu.
Nareszcie zatrzymałem się.
— Panowie, rzekłem, musiał trafić się jaki przypadek, nie widzieliśmy żeby była inna wyniosłość oprócz pagórka, z którego spuściliśmy się przed trzema kwadransami; a przecięż od trzech kwadransów wszelkie światło zniknęło. Mniemam że wypadałoby zatrzymać się.
Zatrzymaliśmy się, zawróciwszy muły.
Księżyc świecił jak najpiękniéj; nie słychać było najmniejszego gwara śród tych rozległych stepów, chyba tylko dalekie szczekanie psa w samotnéj siedzibie.
Muły strzygły uszyma z niespokojnością i zdawały się cóś słyszeć, czego my nie słyszeliśmy.
Nagle niedosłyszane drganie nadbiegło z wiatrem.
Było to nakształt głuchego echa głosu ludzkiego zatraconego w przestrzeni.
— Co to znaczy? zapytałem.
Nie usłyszawszy nic wyraźnego Aleksander Achard, schwycili jednak cóś nakształt głosu.