Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/266

Ta strona została przepisana.

Staliśmy nieruchomi i milczący, jak zwykle kiedy oczekujemy wypadku nieprzewidzianego.
Kilka sekund upłynęło, potém toż samo drganie doszło aż do nas, ale tą razą wyraźniejsze i donośniejsze. Było to cóś nakształt wołania o ratunek.
Podwoiliśmy uwagę.
Nareszcie usłyszeliśmy wyraźnie moje imię, wyrzeczone głosem, który się ciągle zbliżał.
— Oh! oh! — rzekł Achard — ciebie potrzebują.
— To nasi przyjaciele, rzekł Aleksander.
— Zobaczycie — rzekłem usiłując jeszcze śmiać się — że są przytrzymani przez sześciu bandytów księcia Ossuna, którzy zabronili im krzyczeć, i dla tego oni wołają.
Nowe wołanie dało się słyszeć, ale tą razą wyraźniejsze niżeli dwa poprzedzające.
— Mnie właśnie wołają, — rzekłem; — naprzód, naprzeciw głosu.
Aleksander i ja spięliśmy ostrogami muły, żeby je zmusić do największego ile bydź może pośpiechu.
Achard jechał za nami, poganiając laseczką.
Zaledwo dziesięć zrobiliśmy kroków, toż samo wołanie doszło uszu naszych, ale teraz wyraźnie poznać można było że wołano o ratunek.
— Prędzéj, prędzéj — rzekłem starając się żeby muł biegł cwałem, — w istocie przygoda trafić się musiała: odpowiedzmy! odpowiedzmy!