Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/267

Ta strona została przepisana.

Złożyliśmy ręce w trąbkę i kolejno wydaliśmy potrójny okrzyk.
Ale wiatr mieliśmy z przodu; wiatr pochwycił głos, i uniósł z tyłu za nami.
Tenże sam krzyk słyszeć się dawał, przerywany, przytłumiony, i jakby powtarzany głosem wycieńczonym.
Dreszcz ścisnął nam serce.
Próbowaliśmy po drugi raz odpowiedzieć, ale zrozumieliśmy że walczymy przeciw wiatrowi.
Tenże sam głos nie przestawał wołać takimże tonem żalu i znużenia; tylko, głos zbliżał się widocznie. Oczewiście więc, człowiek co krzyczał, śpieszył zarazem naprzeciwko nas jak tylko bydź może najprędzéj.
Było cóś przerażającego w krzyku, który się wznawiał co dziesięć sekund z jednostajną intonacyą.
Popędzaliśmy nasze muły.
Głos zbliżał się oczéwiście.
— To głos Giraud, rzekł Achard.
Wiedzieliśmy że Giraud nie jest łatwy do wzruszenia; a zniewoleni uznać że on rzeczywiście przesyła do nas wołanie o ratunek, uczuliśmy niespokojność daleko większą, niżeli gdyby to był kto inny.
Biegliśmy jeszcze blisko dziesięciu minut; nareszcie przez ciemność przezroczystą téj ślicznéj nocy, zaczęliśmy rozróżniać, na jasnéj wstędze drogi, cień zbliżający się ku nam.