Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/275

Ta strona została przepisana.

— Oh! oh! — rzekłem — kupa ludzi. Patrzcie! i wyciągnąłem rękę ku nadchodzącym.
— Trzech, czterech, pięciu, sześciu, siedmiu, liczył Giraud.
W téj chwili, lufa karabinowa odbiła promień księżyca, i mignąwszy jak błyskawica, zniknęła.
— Dobrze, uzbrojeni są, to będzie pocieszne.
— Do karabinów! panowie, do karabinów! rzekłem po cichu, ale jednak tak wyraźnie, że w jednéj chwili każdy się uzbroił.
Achard, co niemiał strzelby, chwycił za kordelas.
Wtedy przypomnieliśmy że karabiny nie nabite.
Ludzie byli jeszcze o sto kroków od nas, można ich było przeliczyć, było siedmiu.
— Panowie — rzekłem — mamy trzy minuty, to jest tyle czasu ile potrzeba do nabicia trzy razy; spokojność, i nabijajmy.
Wszyscy skupili się koło mnie. Desbarolles, którego karabin gotów był dać ognia, stał na cztéry kroki przed nami.
Aleksander siedział u nóg moich, szukając ładunków w toaletce; on jeden miał strzelbę urządzoną podług nowego systematu.
Odwiodłem kurek.
Na ten łoskot, jaki bardzo łatwo zrozumieć w podobnéj okoliczności, a którego znaczenie nigdy wątpliwém nie jest, zatrzymali się.