Każdy z nas miał swoje pożegnania; słychać było, jak w piérwszym okręgu piekła, o którém mówi Dante, słowa bez związku drgające w powietrzu; widać było ręce z powozu; słychać krzyki odwołujące, ilekroć na głos konduktora zawsze niecierpliwego, jeden z nas zbliżał się ku dyliżansowi. Każdy dawał polecenia, na które odpowiadano oświadczeniami i obietnicami. Śród tego zgiełku, szósta wybiła; najuporczywsze ręce rozłączyć się musiały; podwoił się płacz, pomnożyły się łkania, rozszerzyły się westchnienia. Dałem przykład rzuciwszy się w powóz, Boulanger za mną, Aleksander potém, nareszcie Maquet wsiadł ostatni, zalecając aby do niego pisano do Burgos, Madrytu, Grenady, Korduby, Sewilli i Kadyxu; na resztę zaś podróży miał wydać instrukcye późniejsze.
Co się tycze Pawła, ponieważ nie miał z nikim żegnać się, dawno już siedział obok konduktora.
W kwadrans potém, mechanika bardzo zręcznie urządzona podnosiła nasz powoz na wagon.
Wkrótce, lokomotywa dała słyszéć ostry swój oddech, poruszyła się ogromna machina; słychać było zgrzytające drganie żelaza; latarnie migały po prawéj i lewéj naszéj stronie, szybkie jak pochodnie, które duchy unoszą podczas nocy sabbatu i zostawiają długą smugę ognia na naszéj drodze, pędziliśmy do Orleanu.