Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/397

Ta strona została przepisana.

gardzał moim osmnasto calowym karabinem, poczytując go za drobnostkę obok swojéj pięciostopowéj strzelby; lecz miałem za sobą około pięćdziesięciu ludzi mojego rodzaju, ubranych prawie tak samo jak ja; liczba zatem dała mu do myślenia.
Ponieważ obaj mogliśmy aż do dnia ostatecznego, sądu stać na przeciwległych brzegach tego nowego Rubikonu, tak że ani on ani ja niepostąpilibyśmy krokiem naprzód; przywołałem El-Arbi-Bernata i zaleciłem mu aby wezwał araba do przejścia Uedu, i do przyniesienia mi jaskółki.
Nasz janczar powiedział kilka słów swojemu współziomkowi, który wysłuchawszy go, bez namysłu podniósł ptaka i przeszedł rzekę.
Wszakże przechodząc spojrzał na jaskółkę; miała skrzydło zgruchotane, a ziarko śrótu utkwiło jéj w piersiach.
Oddał mi ptaka niemówiąc ani słowa i ruszył daléj, ale przechodząc obok Bernat’a coś do niego przemówił.
— Co on mówi? spytałem
— Pyta czy pan w lot ptaka zabiłeś.
— A cóżeś mu odpowiedział?
— Odpowiedziałem, tak jest.
— I czy to z powodu téj odpowiedzi kiwał głową?
— Tak jest.
— A więc nie wierzy?
— O tyle o ile.
— Czy znasz go?
— Znam.
— A dobrze strzela?
— W okolicy uchodzi za jednego z lepszych strzelców.
— Zawołaj go niech wróci.
Janczar zawołał.
Arab wrócił chętniéj niż mniemałem; widocznie żal mu było