Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/426

Ta strona została przepisana.

Był to z resztą jeden z najprzyjemniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem; znał kraj doskonale i we wszystkich jego szczegółach. Wsiedliśmy na koń i jechali obok siebie.
Każdy z nas miał saysa, który biegi przy koniu i niósł strzelbę.
Strzelbę pana Florat niósł gruby murzyn z Kongo, którego twarz obok najprzesadniejszéj brzydkości jego pokolenia, odznaczała się najzupełniejszą głupotą.
Maurytańscy służący traktowali go prawie tak samo jak panowie Florat i Saint-Leger ich traktowali; wyraźnie bowiem między sobą a tym szkicem człowieka widzieli różnicę, przynajmniéj równą różnicy, jaką kij europejczyków zmuszał ich uznawać pomiędzy sobą a europejczykami.
W porządku stworzeń, poniżéj tego murzyna, stawiali oni jedynie tylko dzikiego wieprza, to zwierzę niechlujne i potępione przez proroka, które właśnie zamierzaliśmy poruszyć z legowiska.
I tak każdy pakował swój ładunek na grzbiet murzyna, który nieśmiał nawet stęknąć, chociaż szedł jedynie tylko w bawełnianéj koszuli, ugięty pod ciężarem, nie mając nawet ręki wolnéj do obtarcia potu strumieniami po jego sadzowatéj twarzy płynącego.
Jechaliśmy blizko dwie godziny i podczas téj wycieczki zrodziły się pierwsze moje zdziwienia nad afrykańską przyrodą; cała okolica którą przebyliśmy, okolica wprawdzie równa, była zielona jak szmaragd i wydawała trawę sztywną i ostrą, a sięgającą nam do połowy nóg.
Z pomiędzy téj trawy, wylatywało mnóstwo siewek, kuropatw i przepiórek.
Nakoniec, po, dwugodzinnym pochodzie, na szczycie góry odbijającéj horyzont na pieknem jasnem niebie, postrzegliśmy około trzydziestu arabów opartych na długich swoich strzelbach i oczekujących na nas w milczeniu.