Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/434

Ta strona została przepisana.

Benzoesowa woda i kucharz związali cztery łapy zwierza, przesunęli żerdź pomiędzy niemi, a końce téj żerdzi umieścili na swoich barkach.
Poczem ruszyli w drogę, upadający pod ciężarem, podobni do hebreów, przedstawianych na starodawnych rycinach Biblii, a niosących owo stawne grono, próbkę wina rosnącego na obiecanéj ziemi.
Szliśmy za nimi, a raczéj przed nimi, przyobiecawszy saysom, którzy nam powtórnie przedstawili poranną scenę, wymierzyć powtórną edycyą kary, poprawną i pomnożoną.
Tak uszliśmy około półtory mili w kierunku Tangeru, ciągle wydając okrzyki i strzelając z karabina.
Noc już prawie zapadła.
Nagle, postrzegliśmy przy ostatnich światełkach zmroku, pokazujących się na horyzoncie kilkunastu jeźdźców, którzy wzrastając po za wzgórzem, przez chwilę zjawili się na jego wierzchołku, a potem naksztalt bryły lodu stoczyli się obok nas.
Byli to nasi ludzie, niewiadomo skąd wracający.
Nigdy niewidziałem, nigdy nie wyobrażałem sobie podobnego uraganu szatanów ciśniętych na ziemię. Te ogorzałe twarze gubiące się w cieniu; te białe burnusy powiewające jak całuny, głuchy galop koni prawie niewidzialnych a jednak zbliżających się z szybkością piorunu, wszystko to nadawało owéj nocnéj wycieczce fantastyczny pozór widziadła.
Przypomniałem sobie Siuxów którym Cooper każe skakać na łące obok namiotu Squattor’a.
Co do mnie, z powodu że mi nastręczęli tak niespodziewany i zachwycający widok prawie im przebaczyłem ich uchybienie.
O dziesięć kroków od nas, raptem zatrzymali się, zeskoczyli z koni i nauczeni doświadczeniem, natychmiast stanęli tak aby ich ręką dosięgnąć niebyło można, a wnosząc z tego co od pół