Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/513

Ta strona została przepisana.

Lecz arabowie zdziwieni tak niepodobną napaścią, gromadzą się w koło naszych skupionych i robią allarm we wszystkich kierunkach. Suhaliasy których wioski widać na horyzoncie, łączą się z kabylami. Strzelanie, na chwilę zdumieniem wstrzymane, rozpoczyna się, błyszczy, wybucha i rani nam ciężko pięciu karabinierów. Ale wszystkich tych ludzi łączy braterskość niebezpieczeństwa, solidarność śmierci; jakkolwiek osłabieni biorą rannych na barki lub ich pod ręce utrzymują, bo samych tylko trupów pozostawić pragną.
Dziwnym był zaiste widok téj garstki żołnierzy, odróżniających się mundurami pomiędzy tłumem nacierających na nich arabów, ciągle odpieranych i ciągle wracających.
Tym sposobem przebyto dwie mile: nie jednego trupa pozostawiono na drodze, ale samo właśnie upojenie niebezpieczeństwem, dodawało siły ciągłe walczącym, ciągle dziesiątkowanym Francuzom, do dostania się aż na koniec płaszczyzny wiodącej od Sidi-Brahim.
Z téj płaszczyzny widać całą dolinę Ued-Ziri, a strumyk płynący w głębi doliny, wpada właśnie do morza o kilka kroków od Dżemma-Rhazuat. Nie widać jeszcze miasta, ale już tylko pół mili do niego, a w Dżemma-Rhazuat zapewne usłyszą strzelanie i przybędą z pomocą.
Około trzydziestu pięciu karabinierów jeszcze żyje; pięciu czy sześciu ranionych towarzysze niosą na ramionach.
Kapitan de Géreaux zdyszały, potem zlany, zaledwie już idzie.
— No, no, rzekł kapral Lavaissiere, nasz kapitan trochę za tłusty, trudno mu zdążać za nami. Zatrzymajmy się chwilkę przyjaciele, niech trochę odpocznie.
Natychmiast zatrzymano się, zrobiono czworobok w koło kapitana de Géreaux i porucznika Chapdelaine.