Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/540

Ta strona została przepisana.

Kapitan rozkazał spuścić łódź na morze, i jak zwykle towarzyszył nam w nowéj naszéj wycieczce. Podpłynęliśmy pod dom francuzkiego konsulatu, a płynąc tam przebywaliśmy rzekę, czyli raczej wązki przesmyk, który po drugiéj stronie mostu łączącego oba oddziały miasta, zamienia się we wspaniałe jezioro.
Tarras konsulatu panuje nad jeziorem i miastem.
Nic czarowniejszego nad brzegi tego jeziora, z ich wielkie mi ptakami o płomienistych skrzydłach, z ich marabutami kryjącemi się wśród drzew palmowych.
Nic bardziéj malowniczego jak wybrzeże miasta; z jego przeżuwającemi wielbłądami i poważną ludnością nakształt widziadeł wyglądającą.
Woda nad którą panowaliśmy, tak była czysta, iż mimo głębokości na dziesięć stóp, mogliśmy widzieć ryby bujające na jej krzemienistém i mszystém dnie. Jedna z nich niby wypływała na powierzchnią wody, posłałem za nią kulę, lecz nadaremnie.
Ale na huk wystrzału, stada kaczek zaćmiły niebo, a kilkadziesiąt flamingów zaczęło kreślić po niém biało-czerwonawe linie. Kaczki i flamingi przez chwilę krążyły nad jeziorem; lecz wierne swoim miłostkom, znowu na niém osiadły.
Widok ten obudził w nas chęć do myśliwstwa. Prosiliśmy konsula o przewodnika i udzielono nam go natychmiast. Polując, mieliśmy okrążyć miasto, i wrócić nad brzeg jeziora, gdzie nas łódź oczekiwała.
Wtedy, podług zwyczaju, karawana rozdzieliła się. Chancel, Alexander, Maquet i ja wzięliśmy strzelby. Giraud, Desbarolles i Boulanger wzięli ołówki.
Miasto obiecywało im mnóstwo szkiców, pole zaś zapowiadało nam mnóstwo zwierzyny, zostawiliśmy zatém ich w mieście, a sami ruszyliśmy w pole.