Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/550

Ta strona została przepisana.

— Miałbym, Wasza Wysokości, ale nie śmiem.
— Ośmiel się.
— Mniemam że mi się należy wynagrodzenie, za stracony czas, przez który oczekiwałem na pamiętny wyrok Waszéj Wysokości.
— Słusznie.
— Tem słuszniéj, dodał marsylijczyk ośmielony potakiwaniem beja, że oczekiwano mię w Gibraltarze na początku zimy, a teraz już się zima skończyła i czas przyjazny sprzedaniu mojego ładunku już przeminął.
— A z czegóż składa się twój ładunek? spytał bej.
— Z bawełnianych szlafmyc, Wasza Wysokości.
— Co rozumiesz przez bawełniane szlafmyce?
Kapitan marsylijski wydobył z kieszeni jednę próbkę swojego towaru i przedstawił ją bejowi.
— Do czego to służy? spytał tenże.
— Do noszenia na głowie, odrzekł kapitan i przepis przykładem stwierdzając, ubrał się w szlafmycę.
— To bardzo brzydko wygląda, powiedział bej.
— Ale to wygodne, odparł marsylijczyk.
— I utrzymujesz żem ci zrobił krzywdę ociągając się z wymiarem sprawiedliwości?
— Straciłem najmniéj dziesięć tysięcy franków.
— Czekaj.
Bej przywołał swojego sekretarza.
Sekretarz wszedł, skrzyżował ręce na piersiach i ukłonił się aż do ziemi.
— Siadaj tam i pisz, powiedział bej.
Sekretarz wykonał ten rozkaz.
Bej podyktował mu kilka wierszy po arabsku, których marsylijczyk zgoła nie rozumiał, a gdy sekretarz skończył, rzekł mu: