Strona:PL Dumas - Hrabina Charny.djvu/1090

Ta strona została przepisana.

Robecqui sam ich wybierał z partji francuskiej w Awinjonie.
Walczyli od lat dwóch, a nienawidzili od dziesięciu pokoleń. Bili się w Tuluzie, w Nimes, w Arles, byli stworzeni do krwi; o zmęczeniu nie mówili nigdy.
Na dzień oznaczony puścili się w podróż 22-milową, jakby w zwyczajną przechadzkę.
Byli to cierpcy marynarze, surowi wieśniacy, o twarzach osmolonych afrykańskim sirocco, lub północnym wiatrem gór Ventoux; ręce mieli poczerniałe od smoły, stwardniałe od prac.
Gdzie tylko przechodzili, nazywano ich zbójcami.
Przybyli wreszcie do Paryża.
Ta mała garstka z oczyma błyszczącemi, z twarzą ogorzałą, ze słowami ostremi, przeszła cały Paryż, od ogrodu królewskiego do Pól Elizejskich, śpiewając Marsyljankę.
Obozowali na Polach Elizejskich, gdzie nazajutrz miał być dla nich bankiet urządzonym.
Bankiet odbywał się w istocie między Polami Elizejskiemi a mostem Zwodzonym, a o dwa kroki stały uszykowane bataljony grenadjerów.
Była to gwardja królewska, a stanowiła szaniec pomiędzy dworem i nowo przybyłymi.
Marsylczycy i grenadjerzy byli nieprzyjaciółmi.
Zaczęli od ostrych wzajemnych wymówek, potem zaczęli się kułakować, a na pierwszy widok krwi, marsylczycy zawołali: „do broni“, skoczyli po karabiny ustawione w kozły i nastawili bagnety.
Grenadjerzy paryscy zostali odparci, lecz mieli poza sobą Tuileries z kratami. Most Zwodzony zasłonił ich ucieczkę, podniósłszy się w górę.
Uciekający znaleźli schronienie w pokojach królewskich, a wieść niesie, że jednego ranionego opatrywała sama królowa.
Związkowi marsylczycy, bretoni i delfinat, liczyli razem