Strona:PL Dumas - Hrabina Charny.djvu/1205

Ta strona została przepisana.

Obydwaj weszli doń około jedenastej wieczór.
Nie potrzebujemy zapytywać, o czem mówili ci dwaj ludzie: naturalnie, o rzezi; pierwszy mówił o niej z czułostkowatością filozofa ze szkoły Russa, drugi z oschłością matematyka ze szkoły Condillaca.
Robespierre, jak krokodyl z bajki, opłakiwał niekiedy tych, których na śmierć skazywał.
Wchodząc do swego pokoju, Saini-Just postawił kapelusz na krześle, rozwiązał krawat i zdjął suknie.
— Co robisz?... zapytał Robespierre.
— Kładę się do łóżka.
— Jakto!... zawołał Robespierre, myślisz spać w czasie takiej nocy?
— Dlaczego nie?
— Gdy tysiące ofiar pada, gdy noc ta ma być ostatnią d!a tylu ludzi, którzy jutro żyć przestaną, ty myślisz o spaniu?
Saint-Just zamyślił się na chwilę.
— Prawda... — rzekł, lecz jest to złe koniecznie, i ty sam upoważniłeś do niego. Przypuśćmy żółtą febrę, morową zarazę, trzęsienie ziemi, a umrze tyleż ludzi, więcej nawet może, bez żadnej korzyści dla społeczeństwa, podczas gdy ze śmierci naszych nieprzyjaciół wypływa bezpieczeństwo dla nas. Radzę ci więc, wróć do siebie, połóż się do łóżka i staraj się zasnąć tak, jak ja spać będę.
I z temi słowy, niewzruszony polityk spać się położył.
— Dobranoc!... — powiedział i zasnął.
Sen jego był tak długim i spokojnym, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło w Paryżu; zasnął około w pół do dwunastej, zbudził się o szóstej rano. Zbudziwszy się, spostrzegł jakiś cień przy oknie, obrócił się i poznał Robespierra.
— Nie kładłeś się? Cóżeś robił przez całą noc?
— Stałem tu z czołem przyciśniętem do szyby i słuchałem szmerów ulicznych.