Brakowało pięć minut do północy, kiedy człowiek jakiś wychodząc z ulicy Białego-Krzyża, zatrzymał się nieśmiało przed kratą cmentarza świętego Jana.
Tam, jakby oczy jego obawiały się zobaczyć upiora, występującego z pod ziemi, czekał, rękawem od munduru sierżanckiego pot z czoła ocierając.
Jakoż, prawie w chwili, gdy biła godzina dwunasta, ukazało się coś, jakby cień, przesuwający się pomiędzy jodłami i cyprysami. Cień ten pomknął ku kracie, i niebawem, po skrzypnięciu klucza w zamku, można się było domyśleć, że upiór miał nietylko moc wychodzenia z grobu, ale i z cmentarza.
Na skrzypnięcie cofnął się wojskowy.
— Cóż to, panie Beausire — ozwał się szyderczy głos Cagliostra, — czy mnie nie poznajesz, czy też zapomniałeś o naszej schadzce.
— A! to pan! — rzekł Beausire, oddychając jak człowiek, któremu wielki ciężar spadł z serca, to pan, tem lepiej! Te przeklęte ulice tak są ciemne i puste, że niewiadomo, czy lepiej spotkać na nich kogo, czy iść samemu.
— Cóż znowu! bałżebyś się pan kogo o jakiejbądź godzinie dnia lub nocy? Nie uwierzę, taki odważny człowiek, jak pan, noszący pałasz przy boku! Wreszcie, proszę przejść na tę stronę kraty, kochany panie Beausire, a będziesz spokojny; nie spotkasz tu nikogo prócz mnie.
Beausire usłuchał wezwania, a klucz w zamku obrócił się znowu, by drzwi zamknąć za przepuszczonym.
— A teraz — rzekł Cagliostro, — idź pan po tej ścieżce, a o dwadzieścia kroków znajdziemy rodzaj zrujnowa-
Strona:PL Dumas - Hrabina Charny.djvu/230
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXXV.
EDYP I LOT.